Szukając początków sylwetek portretowych nie sięgajmy zbyt daleko w przeszłość, bo okaże się, że rajska Ewa widząc profil Adama oświetlony skąpym światłem jako pierwsza przeżyła wzruszenie, które zwykle towarzyszy oglądaniu sylwetek.
Spróbujmy więc cofnąć się zaledwie do schyłku XVI wieku, aby poszperać w źródłach pisanych. Zachował się protokół z defilady przed tureckim sułtanem. Z tekstu wynika, że istniał już poważany cech wycinaczy z papieru. Ślad ten bynajmniej nie umiejscawia w czasie sylwetek portretowych, gdyż współistniały sylwetki wycinane i malowane tuszem, nie wspominając o pospolitym obrysowywaniu byle czym konturów cieni rzucanych przez światło. Nawet jeśli były wycinane, trudno zaocznie orzec: nożykiem czy nożyczkami? W każdym razie, pierwsza konkretna wzmianka o wycięciu sylwetek dla rodziny królewskiej pochodzi z roku 1699, z Anglii. Językiem salonowym był francuski, cienie z profilu nazywano „portraits ombres”.
Zlecić artyście swój portret olejny lub zamówić miniaturę na kości słoniowej należało do dobrego tonu, ale nie mogło się to upowszechnić wśród warstw uboższych, których nie było stać na taki wydatek. I oto w latach 60. XVIII wieku problem społecznego zapotrzebowania na portrety rozwiązuje francuski kontroler skarbu Etienne de Silhouette.
W jego zamku nad Marną do ulubionych rozrywek należy tworzenie portretów cieniowych, zabawa zaczyna się od obrysowywania konturów cieni. Problem zachowania podobieństwa jest w tym najtrudniejszy. Sylwetkami chcieli zabawiać się wszyscy, a talentu wystarczało zaledwie niektórym. Przeróżne machiny, z pantografem na czele, miały ułatwiać to zadanie .
O czarnych profilach przestaje się mówić „portrety cieniowe”, w świadomości utrwala się nazwa „silhouette”, przeróżnie wymawiana, lecz w różnych językach zapisywana tak samo: jak nazwisko popularyzatora portretowych profilów.
Popularność tej sztuki zaczyna promieniować poza Francję, ogarnia Europę. Przyczyniają się do tego wędrowni sylwetkarze, posługujący się zwykle nożyczkami. Niemcy bez zastrzeżeń zaakceptowały nowa modę. W Austrii stolicą sylwetki stał się Wiedeń, przysparzając zamówień „Artarii”, wytwórni sztychowanych ramek.
W Polsce ostoją sylwetek stał się dwór króla Stanisława Augusta: Zamek i Łazienki Królewskie. W zbiorach Ossolineum zachował się (czy aż do dziś?) albumik zawierający 59 sylwetek wycinanych lub malowanych tuszem. Są to osoby z otoczenia króla, ich nazwiska znamy. Zaszczyt portretowania był dla nich swobodnie dostępny. Poznajemy z sylwetek delikatność urody M-me Schütter, żony fabrykanta fajansów w Belwederze, perukę górującą nad twarzą Elżbiety z ks. Czartoryskich ks. Lubomirskiej, harcap gen. Józefa Witte, majora korpusu artylerii, spasiony podbródek Ephraima de Brenna, przełożonego mennicy królewskiej… Oszczędźmy tej wyliczanki, z żalem – bo to wspaniałe źródło wiedzy o epoce.
Cios młodej, rozwijającej się sztuce zadało ogłoszenie 7 stycznia 1839, na poufnym jeszcze posiedzeniu Akademii Francuskiej, wynalazku fotografii, który nie miał być chroniony żadnymi patentami. Na salonach zapanowały teraz srebrne blaszki w kunsztownych oprawkach – dagerotypy.
Tradycji sylwetkowej w niższych sferach tak łatwo nie dało się wytępić. Jeszcze przed II wojną światową była żywa w Niemczech, Francji, a w Polsce? – We Lwowie kilkunastu sylwetkarzy zajmujących miejsce obok siebie wciąż znajdowało zajęcie!
Po II wojnie światowej tu i tam pojedyncze, starsze osoby próbowały sił w tym fachu, zwykle na ulicach, bo pałace przestały funkcjonować.
Jesienią 1973 – ale to już temat na inną opowieść – na warszawskim bruku pojawił się Janusz Markiewicz, który wskrzesił starą sztukę, pozostając przy samych nożyczkach i zaczął „wycinać nożyczkami ludzkie twarze właściwie z powietrza”. Tak jest do dziś. Jest ostatnim sylwetkarzem w Polsce.